28.10.16

JA / Mięsożercy.


























Wygrałam, wygrałam, wygrałam!

Wrzeszczę do Małżonka. Entuzjazm jakby to o toto lotka się rozchodziło. 
A to tylko kawał mięcha. Ale za to jaki… 

Przez przypadek wyszła nam randka. W małżowinie wieprza, przepraszam, 
w Świńskich Uszach. Oto moja pierwsza w życiu wygrana: Kolacja dla dwojga 
– w wyżej wymienionej restauracji. Specjalnie z tego powodu zrezygnowałam 
z L4 i z antybiotykiem w kieszeni poszłam na randkę. Miejsce godne polecenia.
Nie tylko dla mięsożerców. Ceny przystępne, a jedzenie nie przystępne, tylko pycha! 
Co było?

Krem z batatów
Zajadałam się, aż się uszy trzęsły (nie świńskie, moje). Chwała kelnerowi za to, 
że nie uświadomił mnie, że w środku są zmielone krewetki.. Naprawdę było 
pyszne, naprawdę nie cierpię krewetek. Ot, takie danie pierwsze ze szczyptą hipokryzji.

Polędwiczki cherry (wzięła Żona)
Odpowiednia ilość, odpowiednio chrupało – co miało chrupać. Soczyste mięcho 
ze słodkim sosem wiśniowym. Pysznie treściwe.

Stek z karkówki (wziął Mąż) 
Nie wiem co napisać, przecież mu nie wyżerałam. Ale skoro deska była pusta 
to znaczy, że smakowało. Zatrzęsienie uszu widziałam więc pewnie nawet 
bardzo. Aha – jedyne co zostawił to ostre kropki na desce – zapewne tabasco… 
Ale my raczej łagodne baranki, ostrego nie kochamy..

Jabłecznik
Nie było w zwycięskim pakiecie (który notabene, mogliśmy skomponować sami), 
ale jakże by można kolację/obiad bez deseru. Toteż spałaszowaliśmy słodziaka. 
Ja – na raty – bo kawałek sowity. No i co się chwali – w końcu nie tak 
jak wszędzie – z lodami. Po prostu: pysznie, krucho, domowo. Mniam


I jedyne czego nie spożyłam to Prosecco. Bądź co bądź jestem na antybiotyku. 
No i burżujsko przyjechaliśmy autem – ktoś musiał prowadzić. Ale mała strata 
– uroczy Pan Kelner wręczył nam butelkę na wynos. Małżonek wypił lampeczkę 
(jak na abstynenta przystało) do Karkóweczki i resztę po wyjściu z Uszu 
dzierżył dzielnie pod pachą. Po drodze zaliczony spacer po Starym i Półwiejskiej 
– dla przypomnienia, jak wygląda życie miasta nocą (godzina 21.30 – środek 
nocy). Jakaś Pani z parasolką (wcale nie tą od protestu) przemile zagaiła 
do mego Małżonka. Co jest? - mnie nie zauważyła?! Dobra - siup do auta 
– bo zimno, bo co tam u Zosi, bo jutro do pracy… Ale co pogadaliśmy – to nasze. 
A co pojedliśmy – to pycha! Mniej pyszny powrót, bo podkusiło mnie (idiotka!), 
żeby w drodze powrotnej do skrzynki pocztowej zajrzeć, a tam 
mało romantyczny rachunek od Enei. 
Sru – nie otwieramy.

Chowaj tego szampana do lodówki – za dwa dni kończę antybiotyk…
Uszy się trzęsą!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM

>