10.10.16

Wspinaczka wysokogórska. Czyli sezon zachorowań czas zacząć.






































Górskie powietrze wzmacnia odporność. Działa kojąco na wszelkie oddechowe 
dolegliwości. Nadaje przejrzystość umysłu. Niweluje ból głowy. A jesienna 
górska aura to pasmo przeuroczych spacerów i wspinaczek. Bez spalin, 
bez zasięgu, bez problemu.

My chyba w walizce te problemy ze sobą przywieźliśmy jednak. 
A tak chciałam je wykurzyć. Nie dało się. Przez dwa dni lało jak z cebra. 
Potem przyszła zima. Pomieszanie jesieni z mrozem. Nieustanny stan 
podgorączkowy i kaszel w natężeniu. Liście opadają – łapy też.

A początek był piękny: malownicza Szczawnica, trasa z Poznania ogarnięta 
raptem w 9h. Szacun dla Zosi, że dała radę bez chimery. Cel podróży odłożył 
w niepamięć całe niedogodności podróży. Nasz hotel usytuowany przy samym 
górskim potoku Grajcajek i z wyjściem na uroczą promenadę. (Apartamenty Eko 
to hotel, a raczej niezależne kawalerki, bez dozoru legitymującej Pani 
Recepcjonistki przed wejściem). Przez półtora dnia piękna złota jesień 
– w sam raz na wspinaczkę. Wjazd kolejką górską – mój lęk wysokości 
wzmagał się z każdym metrem wzwyż – ale dałam radę. Potem zjazd 
saneczkowy – zosia zachwycona – ja wolałam popilnować plecaków. 
Zjadłam po kryjomu drożdzówę. Zosia zasnęła na szlaku –wcisnięta 
w nosidełko turystyczne. My łapaliśmy widoki, przejrzyste powietrze 
i kozie bobki przylepiające się nam do buciorów. Uroczo. Na szczycie 
było więcej smartfonów w górze niż metrów nad poziomem morza. 
Kolejne lęki wysokości i panika obudziły się przy zejściu zboczem Palenicy 
– najkrótsza trasa okazała się najtrudniejsza – matka przespała na geografii. 
Dałam radę – w trampkach. Pocieszyła mnie Pani w sandałach, którą minęliśmy 
na tym hardcorowym zejściu. Ale dwa razy zamieniłam się w upartą kozicę 
i powiedziałam, że nie dam rady zejść. Suma summarum, po godzinie napinania 
wszystkich mięśni nóg, siedzieliśmy już w schronisku Orlica popijając kawkę. 
Pięknie. 

Mniej pięknie wieczorem – Zocha 38.3. Katar, kaszel, dupa!
Na drugi dzień deszczowo – bez kombinacji wycieczkowych się zapowiadało.
 Zosi drzemka w dzień zadziałała jak lekarstwo – odżyła, bez kataru, trochę 
kaszlu i stan podgorączkowy. W matce znowu obudziła się kozica – cel: 
Wąwóz Homole. Bajeczne miejsce godne polecenia na niezbyt wspinaczkową 
wędrówkę między skałami. Trzeba było uważać, żeby nóżka się nie poślizgnęła 
na podeszczowych kamlotach. Błoto pięknie przyozdobiło Zośki buty i spodnie 
– a ta wytarła to wszystko w spodnie i kurtkę Męża. Uroczo – przeżycia 
niezapomniane. Potem goniła nas na szlaku jakaś szkolna wycieczka – a ja 
uciekałam (gdy w pewnym momencie nas mijali Zośka skwapliwie powtórzyła 
po starszych kolegach: Kujwa!). Pomimo pogody dzień drugi zaliczony 
do udanych. 

Trzeci dzień to nasza eskapada w rodzinne strony mojej Mamy. Jak na złość 
to wtedy były najpotężniejsze opady. Odpadło więc sentymentalne objeżdżanie 
starych kątów –siedzieliśmy w chałupie i gadaliśmy łamaną gwarą. Przeurocze 
spotkanie z kuzynkami aż prosiło się o rozlanie winka – no ale dzieci, Zosia 
z podejrzanymi rumieńcami - trzeba wracać do rzeczywistości.

Czwarty dzień to powrót do Fotelu (jak rzecze Zosia) i spokojne spacerowanie 
po malowniczych uliczkach Szczawnicy. Niesamowite jej przytulenie do gór 
– ze wszystkich stron – dodaje jej ciepła i kolorytu. Smacznie.

Piąty dzień –róbmy coś – Zosia chyba okej chociaż 37.3 się utrzymuje… 
Jedziemy do Zakopca. Budzi nas rano śnieg. O kujwa – tylko Zosia ma zimowe 
kurtki. Obczajamy sklep odzieżowy u Pani Reni – kupujemy obleśne czapy 
i rękawiczki – jedziemy. Mama, Zosia ma taki plan, że zrobimy bałwana 
– mówi Zosia na widok białego puchu wokół. W Zakopanym okazuje się, 
że nie zobaczymy gór w ogóle bo mgła je sobie zabrała. Do tego odczuwalna -2. 
Bomba. Trzęsę się jak osika – polar i kurtka deszczowa na Gubałówce 
to trochę mało. Nic to – Zosia zapatulona w zimowe odzienie cieszy się 
z robienia bałwana przy śmietniku. Potem toczymy się jak te bałwany 
do wyciągu krzesełkowego – w kpńcu się troszkę przejaśniło – zobaczymy sobie 
panoramę miasta. Zjeżdżamy – jednak się nie przejaśniło. Gówno widać. 

Gówno było też widać na Krupówkach – tzn Zosia zmajstrowała je wypadkowo 
w karczmie góralskiej podczas obiadu. Awaria jakiej nigdy nie doświadczyłam. 
Chwała chusteczkom nawilżającym. I matce, która w ostatniej chwili złapała 
zapasowe portki. Koniec wycieczki. Wracamy do fotelu. Wspomnienia 
z Zakopanego gówniane. Końcówka dnia również w tym klimacie – następny 
i ostatni zarazem dzień – planujemy już lajtowy.

Także spacerem po mieście – parogodzinnym jak się potem okazało 
– zakończyliśmy ten podbój gór. Zosia nadal pod znakiem rozwolnienia, 
stanu 
podgorączkowego i kaszlu. Nie – góry jej nie pomogły. 
Dziś lekarz podsumował nasz wyjazd: Wirusowe zapalenie gardła i nosa.

Bałam się, że Zosia się nudzi i całe te jesienne wakacje do kitu. 
Ale ostatniego dnia nagle się rozpłakała gdy zaczęliśmy się pakować:
Zosia nie chce wracać do domu. 
Mama możemy tu już być?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM

>