Dokładnie w poniedziałek minął ROK, od kiedy w bólach,
skurczach i potach pojawiła się Zosia.
I jak już się pojawiła to odetchnęłam.
Bo zdrowa. Bo piękna. Bo już po wszystkim. Wrrrrrrrrrrrróć! Wszystko dopiero
miało się zacząć. Zosia zgrabnym saltem wywinęła
nasz świat, już nawet nie do
góry nogami. (Tak to przynajmniej bym na głowie stanęła,
od czasu do czasu i
wszystko wróciło by do normy). Wywinęła go po prostu na lewą stronę. Nie opiszę
roku. Nie da się. Żaden blog by tego nie pomieścił.
Skwituję po prostu: działo
się!
I nie przestało. Jest tak gęsto, że nie wszystko pamiętam nawet. Dlatego
blog mój nie jest tylko spisywaniem teraźniejszych akcji. Wyciągam też te
ciekawe, inspirujące z niedalekiej przeszłości. I rysuję, opisuję, śmieję się,
gotuję, a tu nagle roczek.
I urodziny.
I w głowie wielkie plany co by tu zrobić, żeby były piękne:
wspomnienia, zdjęcia, wrażenia. Urodziny tematyczne, rodzina, torty w kształcie
księżniczki, balony, serpentyny, bańki, tańce, śpiewy, muzyka, kolorowy szał.
STOP! Bardzo szybko ciepnęłam to w kąt.
Owszem, zrobiłam urodziny tematyczne:
temat przewodni: Zosia.
Niech ona czuje się wspaniale w tym dniu. Bez
pozowanych fot. Bez nadmiernego szału, uwieńczonego zwykłym zmęczeniem i
padnięciem na młody pyszczek (na takie balowanie przyjdzie czas).
I było tak:
Rodzina kameralnie: bez zbędnego buziaczkowania od
dziesiątej cioci. Świeże powietrze, ogród, samowolka: bez sztucznego ustawiania
gości. Zosia bawi się w suchym basenie z piłeczkami (ukłony dla wujaszka za
zakup 100 piłeczek – fantastycznie się je zbiera po chacie).
Wpierw obiad:
Zosia widząc wianuszek jedzących postaci wokół stołu wpałaszowała
dorosłą
porcję warzywomięcha. (Matka się ciut bała o mały brzuszek – ale przecież
dziecko samo wie ile potrzebuje – zwłaszcza takie duże dziecko). Potem miał być
gwóźdź programu – tort. Ale Zosia przytłumiona wrażeniami i świeżym powietrzem,
ziewnęła.
No to mówię: Sorry goście – idę położyć dziecko. I Jubilatka zasnęła.
I czekali grzecznie.
Jakąś kawkę z ciastkiem rzuciłam. Po półtorej godzinie
Zosia rzuciła słodkie: Mamaaa! Wiadomo, czas na tort.
Z tortem sprawa niełatwa, bo chciałam bardzo, żeby dziecko
zjeść mogło (a tu podejrzenie alergii ciąży nam w książeczce Zosinej). Nabiału
dziecko nie rusza (mleka właściwie, bo masło
i jajo ogarnia – taka sytuacja). I
tu przemyśleń matki tysiąc, sprawdzań przepisów nieziemskich, coby tort
zjadliwy dla Zosiaka stworzyć. No ale co? – warzywny? Owocowy tylko. Dwa torty
robić: jeden dla gości, jeden dla Zośka? I tu nastąpiło drugie STOP!
Przecież
nie dajmy się zwariować. Ile Zośka zje tego tortu – a tu wielkie ceregiele. No
i niech już spróbuje tej słodkości wreszcie (coś z galaretki, coś z biszkopta –
bez masy żadnej,
i załatwione). Takiż też tort wjechał na stół. Zwykły, nie
księżniczkowy.
Czerwona galaretka na wierzchu, a na niej buzia uśmiechnięta do
Zosi.
I świeczka, zdmuchnięta przez tatę.
(Dziadek nie zdążył zrobić foto i
prosił o zapalenie po wtóre).
Nie zapaliłam. Wystarczy, że Zosi świeciły się
oczka ze szczęścia. Bo oto tort. Słodkie toto,
oj mama dobre, oj jeszcze i
jeszcze, mniam mniam, amamam. (Tu strach o brzuszek osiągnął jakotakie
apogeum). Ale mama! I łapkę umorusaną galaretką wyciąga po dalszy kęs tortu,
który już został usunięty na bezpieczną odległość. I mama da. I tata da. I
świeczki w oczkach naszego roczniaka płoną coraz mocniej. I Zosiek cały
podskakuje. I kopie nóżkami. I macha rączkami. I oblizuje się. I pokazuje
zawartość szczerbatej gębuli. I uśmiecha się szeroko.
I wreszcie rozumiem
wszystkich rodziców,
którzy dają swoim dzieciom słodycze.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM