Upał. Pot leje się po plecach. Ja zgarbiona, z wypiętym
tyłkiem. Zbieram.
Podnoszę, wkładam do pudła, segreguję. Zbieram. Plony obfite,
to i ból pleców obfity.
A do tego trzeba gonić Robaka: Stonkę ziemniaczaną. Asekurować
właściwie, bo sam daleko nie zajdzie. Stonka chce pomóc, więc na dogodną sobie
wysokość (czyli nisko) podaje plony. Kręgosłup nadal wpół. Stonka się wyglebi,
zawodzi, łzy się leją – więc schyliwszy się po wtóre, ratuję Robaka. Zbieram go
z podłogi. Krew do głowy napływa.
Żniwa pełną parą, ale kombajnu brak.
A
przydałby się, bo w naszym mikroklimacie żniwa trwają… parę lat. Czy jakoś tak;
do końca nie wiem. Początkujący ze mnie zbieracz, więc i plecy nie
przyzwyczajone.
A Stonka-Zonka się rozkręca: tupta żwawo jakby STOnóg właśnie miała.
Ziemniaczana: bo pyry
pałaszuje za dwóch. Żarty gatunek. I w
ekspresowym tempie zamienia posiłek w motorek. Łazić chce: Mama, e! Rączki
wyciąga i prowadź mnie!
Taka to Ci robaczyna, gatunek chroniony!
Mój kręgosłup
niestety, nie chroniony.
Ała!
(Spokojnie, jeszcze tylko kilka lat biegania za/z/obok
Stonki)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM