W tym roku mój Mąż rozpoczął obchody Dnia Kobiet nieco
wcześniej.
A raczej z Dnia zrobił się tydzień. Być może to rekompensata
za
„nieśmiertelne róże i nic więcej co roku”. Nieświadomie na pewno
(bo przecież o
co mi chodzi z tymi różami?). Świadomie natomiast
i z premedytacją od tygodnia
mnie zawstydza.
Kulinarnie.
Ale od początku:
Ja, jako kucharka. Toż to antagonizm. No może ciut
przesadzam
(wody nie przypalam i cośtam smacznego upichcić mi się zdarzy
– może
nawet nie rzadko – co widać po Zosi.) Ale w czasach
rosnącej kulinarnej
świadomości społeczeństwa nieco odstaję
od rozentuzjazmowanych tłumów
pichcących specjały w zaciszu
domowej kuchni. Gotuję, bo muszę coś zjeść.
Owszem czasami
pojawia się TEN
entuzjazm. Tylko, że ja gotuję wzrokiem, i jak tylko
potrawa dostaje się do
buzi, to entuzjazm gaśnie. Przeważnie.
Czasem tylko maleje. Zależy na ile
spieprzyłam. Nie mam tej cierpliwości,
żeby próbować w trakcie, trzymać się
przepisu. Sama wiem lepiej,
robię na oko, na wygląd. No i kończy się tak, że
ładnie wygląda.
I Mąż zasiadając do stołu okala się tabunem przypraw co by
jakoś
ratować ten Ładny obiad. Ten plus, że nie jest ZA DUŻO przyprawione,
ale
ZA MAŁO, lub w ogóle.
Kiedyś – jako 10-latka bardzo chciałam się nauczyć
gotować.
Ale zdziwione spojrzenie mojej Matki – gdy chciałam do kajecika
wpisywać
przepis na … mizerię – przystopowało moją edukację kulinarną. A jak
klasa robiła
pastę jajeczną na pracy technice, to miałam nieobecność z powodu
choroby.
I tak oto mam kilkanaście sztandarowych (bądź co bądź pysznych)
potraw,
na których buduję jadłospis. Nowości się nie chwytam, bo to kończy się
fiaskiem.
Bo ładnie wygląda.
(Teraz będzie gender w czystej postaci). W takim właśnie
kontekście
Mąż mój strzela kulinarnego focha od tygodnia. Pichci Z PRZEPISÓW,
aż kipi.
UDOWADNIA. A ja miną udaję, że nie wierzę, to też dzień w dzień
powtarza czynność – zmieniając rzecz jasna dania.
W poniedziałek były
POLĘDWICZKI W SOSIE CEBULOWYM
(ok – to akurat mój autorski przepis – który on
akurat podpierdzielił).
Potem się rozkręcił i wjechała KACZKA PO CHIŃSKU –
ZUPA.
A na koniec PIECZONA KACZKA I KLUSKI ŚLĄSKIE.
Ach i gdzieś po drodze krem
z soczewicy specjalnie dla Zosi,
która ubóstwia warzywa w takiej postaci.
Swoją drogą nie wiem
co się tak na ten drób uparł, ale z chęcią kupuje kupuje
kuraki,
kaczki w całości i pieczołowicie ćwiartuje. I chwała mu za to
– ja
używam kurczaków, które wykuły się od razu na tacce spożywczej.
Tak czy inaczej
tygodniowy maraton gotowania był pyszny.
Mam nieco zastrzeżeń co do wizualnej
kwestii. Nie, nie samych dań – tu się
nie ma do czego doczepić. Chodzi o
kuchnię. Po ostatnim gotowaniu naczynia
i pobojowisko ogarniałam PRZEZ GODZINĘ.
Nie żartuje, spojrzałam
na zegarek. Ale zdaje się narzekam – nie można mieć
wszystkiego.
Ma być czysto czy smacznie?
Ps. Szkoda tylko, że to pichcenie skończyło się przed Dniem
Kobiet.
Czyżbym miała spodziewać się róży?
I tak Cię kocham Ar.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM