5.3.16

JA / Laurka dla Męża. W tonacji gender. Bez konotacji politycznych (wbrew pozorom).



































W tym roku mój Mąż rozpoczął obchody Dnia Kobiet nieco wcześniej. 
A raczej z Dnia zrobił się tydzień. Być może to rekompensata 
za „nieśmiertelne róże i nic więcej co roku”. Nieświadomie na pewno 
(bo przecież o co mi chodzi z tymi różami?). Świadomie natomiast 
i z premedytacją od tygodnia mnie zawstydza.

Kulinarnie.

Ale od początku:
Ja, jako kucharka. Toż to antagonizm. No może ciut przesadzam 
(wody nie przypalam i cośtam smacznego upichcić mi się zdarzy 
– może nawet nie rzadko – co widać po Zosi.) Ale w czasach 
rosnącej kulinarnej świadomości społeczeństwa nieco odstaję 
od rozentuzjazmowanych tłumów pichcących specjały w zaciszu 
domowej kuchni. Gotuję, bo muszę coś zjeść. Owszem czasami 
pojawia się TEN entuzjazm. Tylko, że ja gotuję wzrokiem, i jak tylko 
potrawa dostaje się do buzi, to entuzjazm gaśnie. Przeważnie. 
Czasem tylko maleje. Zależy na ile spieprzyłam. Nie mam tej cierpliwości, 
żeby próbować w trakcie, trzymać się przepisu. Sama wiem lepiej, 
robię na oko, na wygląd. No i kończy się tak, że ładnie wygląda. 
I Mąż zasiadając do stołu okala się tabunem przypraw co by jakoś 
ratować ten Ładny obiad. Ten plus, że nie jest ZA DUŻO przyprawione, 
ale ZA MAŁO, lub w ogóle. 

Kiedyś – jako 10-latka bardzo chciałam się nauczyć gotować. 
Ale zdziwione spojrzenie mojej Matki – gdy chciałam do kajecika wpisywać 
przepis na … mizerię – przystopowało moją edukację kulinarną. A jak klasa robiła 
pastę jajeczną na pracy technice, to miałam nieobecność z powodu choroby. 
I tak oto mam kilkanaście sztandarowych (bądź co bądź pysznych) potraw, 
na których buduję jadłospis. Nowości się nie chwytam, bo to kończy się fiaskiem. 
Bo ładnie wygląda. 


(Teraz będzie gender w czystej postaci). W takim właśnie kontekście 
Mąż mój strzela kulinarnego focha od tygodnia. Pichci Z PRZEPISÓW, aż kipi. 
UDOWADNIA. A ja miną udaję, że nie wierzę, to też dzień w dzień 
powtarza czynność – zmieniając rzecz jasna dania. 
W poniedziałek były POLĘDWICZKI W SOSIE CEBULOWYM 
(ok – to akurat mój autorski przepis – który on akurat podpierdzielił). 
Potem się rozkręcił i wjechała KACZKA PO CHIŃSKU – ZUPA. 
A na koniec PIECZONA KACZKA I KLUSKI ŚLĄSKIE
Ach i gdzieś po drodze krem z soczewicy specjalnie dla Zosi,
która ubóstwia warzywa w takiej postaci. Swoją drogą nie wiem 
co się tak na ten drób uparł, ale z chęcią kupuje kupuje kuraki, 
kaczki w całości i pieczołowicie ćwiartuje. I chwała mu za to 
– ja używam kurczaków, które wykuły się od razu na tacce spożywczej. 
Tak czy inaczej tygodniowy maraton gotowania był pyszny. 

Mam nieco zastrzeżeń co do wizualnej kwestii. Nie, nie samych dań – tu się 
nie ma do czego doczepić. Chodzi o kuchnię. Po ostatnim gotowaniu naczynia 
i pobojowisko ogarniałam PRZEZ GODZINĘ. Nie żartuje, spojrzałam 
na zegarek. Ale zdaje się narzekam – nie można mieć wszystkiego. 

Ma być czysto czy smacznie?

Ps. Szkoda tylko, że to pichcenie skończyło się przed Dniem Kobiet. 
Czyżbym miała spodziewać się róży? 
I tak Cię kocham Ar.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM

>