Poczułam się ostatnio jak Kwoka.
Jakbym w piórka obrosła.
A upierzenie
to – niczym u pawia – bogate było.
Bo oto:
moja zimowa kurtka,
szal z niej zwisający,
kurtka Berbecia plus artefakty:
jaik (szalik), popom (czapka z pomponem), jaii (rękawiczki)
obowiązkowa Mysz (przytulanka na wszystkie troski),
torba z oprzyrządowaniem (pampers, paklanek, chusteczki do
dupy,
picie, chrupki)
skierowanie na badania w lewej ręce
w prawej Zosia, ale przemieszcza się,
wije na lewą
(skierowanie się gniecie)
i siki, w zębach trzymane - no przesada – ale opuszkami
palców
prawej ręki (cud, że Zosia ich nie wypiła!)
Ona w spazmach płaczu.
Ja w kroplach potu.
I Pani Piguła:
Proszę usiąść.
Kłoookoo kło ko ko… Się poczułam, że tak onomatopeicznie
powiem,
jak kwoka. Kura nioska. Usiądę sobie na grzędzie.
I usiadłam:
Piguła wbija igłę w zosiny baleronik.
Zosia wbija igłowaty pazurek w nadgarstek dłoni prawej – tej od
sików.
Zosia – ultradźwięk i purpurowość najwyższych lotów.
Ja – czuje że zaraz zniosę jajo – nie wytrzymam – i te
wszystkie matczyne artefakty posypią się z grzędy w morzu sików.
Pani weźmie ten mocz ode mnie – mówię.
Już Kochanieńka, tylko to morze krwi wytre z baleroniastej
rąsi.
I leci krew, siki, łzy i pot (dopasuj ciecze do osoby).
Po dantejskich scenach Jajo zniesione.
Niedługo sprawdzę wyniki;
wszak to pobranie krwi tylko było
(i moczu!).
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM