Górskie powietrze wzmacnia odporność. Działa kojąco na
wszelkie oddechowe
dolegliwości. Nadaje przejrzystość umysłu. Niweluje ból
głowy. A jesienna
górska aura to pasmo przeuroczych spacerów i wspinaczek. Bez
spalin,
bez zasięgu, bez problemu.
My chyba w walizce te problemy ze sobą przywieźliśmy jednak.
A tak chciałam je wykurzyć. Nie dało się. Przez dwa dni lało jak z cebra.
Potem
przyszła zima. Pomieszanie jesieni z mrozem. Nieustanny stan
podgorączkowy i
kaszel w natężeniu. Liście opadają – łapy też.
A początek był piękny: malownicza Szczawnica, trasa z
Poznania ogarnięta
raptem w 9h. Szacun dla Zosi, że dała radę bez chimery. Cel
podróży odłożył
w niepamięć całe niedogodności podróży. Nasz hotel usytuowany
przy samym
górskim potoku Grajcajek i z wyjściem na uroczą promenadę. (Apartamenty Eko
to hotel, a raczej niezależne kawalerki, bez dozoru legitymującej Pani
Recepcjonistki przed wejściem). Przez
półtora dnia piękna złota jesień
– w sam raz na wspinaczkę. Wjazd kolejką
górską – mój lęk wysokości
wzmagał się z każdym metrem wzwyż – ale dałam radę.
Potem zjazd
saneczkowy – zosia zachwycona – ja wolałam popilnować plecaków.
Zjadłam po kryjomu drożdzówę. Zosia zasnęła na szlaku –wcisnięta
w nosidełko
turystyczne. My łapaliśmy widoki, przejrzyste powietrze
i kozie bobki
przylepiające się nam do buciorów. Uroczo. Na szczycie
było więcej smartfonów w górze niż metrów nad poziomem morza.
Kolejne
lęki wysokości i panika obudziły się przy zejściu zboczem Palenicy
– najkrótsza
trasa okazała się najtrudniejsza – matka przespała na geografii.
Dałam radę – w
trampkach. Pocieszyła mnie Pani w sandałach, którą minęliśmy
na tym hardcorowym
zejściu. Ale dwa razy zamieniłam się w upartą kozicę
i powiedziałam, że nie dam
rady zejść. Suma summarum, po godzinie napinania
wszystkich mięśni nóg,
siedzieliśmy już w schronisku Orlica popijając kawkę.
Pięknie.
Mniej pięknie
wieczorem – Zocha 38.3. Katar, kaszel, dupa!
Na drugi dzień deszczowo – bez kombinacji wycieczkowych się
zapowiadało.
Zosi drzemka w dzień zadziałała jak lekarstwo – odżyła, bez
kataru, trochę
kaszlu i stan podgorączkowy. W matce znowu obudziła się kozica –
cel:
Wąwóz Homole. Bajeczne miejsce godne polecenia na niezbyt wspinaczkową
wędrówkę między skałami. Trzeba było uważać, żeby nóżka się nie poślizgnęła
na
podeszczowych kamlotach. Błoto pięknie przyozdobiło Zośki buty i spodnie
– a ta wytarła to wszystko w spodnie
i kurtkę Męża. Uroczo – przeżycia
niezapomniane. Potem goniła nas na szlaku
jakaś szkolna wycieczka – a ja
uciekałam (gdy w pewnym momencie nas mijali
Zośka skwapliwie powtórzyła
po starszych kolegach: Kujwa!). Pomimo pogody dzień
drugi zaliczony
do udanych.
Trzeci dzień to nasza eskapada w rodzinne strony mojej Mamy.
Jak na złość
to wtedy były najpotężniejsze opady. Odpadło więc sentymentalne
objeżdżanie
starych kątów –siedzieliśmy w chałupie i gadaliśmy łamaną gwarą.
Przeurocze
spotkanie z kuzynkami aż prosiło się o rozlanie winka – no ale
dzieci, Zosia
z podejrzanymi rumieńcami - trzeba wracać do rzeczywistości.
Czwarty dzień to powrót do Fotelu (jak rzecze Zosia) i
spokojne spacerowanie
po malowniczych uliczkach Szczawnicy. Niesamowite jej
przytulenie do gór
– ze wszystkich stron – dodaje jej ciepła i kolorytu.
Smacznie.
Piąty dzień –róbmy coś – Zosia chyba okej chociaż 37.3 się
utrzymuje…
Jedziemy do Zakopca. Budzi nas rano śnieg. O kujwa – tylko Zosia ma
zimowe
kurtki. Obczajamy sklep odzieżowy u Pani Reni – kupujemy obleśne czapy
i
rękawiczki – jedziemy. Mama, Zosia ma taki plan, że zrobimy bałwana
– mówi
Zosia na widok białego puchu wokół. W Zakopanym okazuje się,
że nie zobaczymy
gór w ogóle bo mgła je sobie zabrała. Do tego odczuwalna -2.
Bomba. Trzęsę się
jak osika – polar i kurtka deszczowa na Gubałówce
to trochę mało. Nic to –
Zosia zapatulona w zimowe odzienie cieszy się
z robienia bałwana przy
śmietniku. Potem toczymy się jak te bałwany
do wyciągu krzesełkowego – w kpńcu
się troszkę przejaśniło – zobaczymy sobie
panoramę miasta. Zjeżdżamy – jednak
się nie przejaśniło. Gówno widać.
Gówno było też widać na Krupówkach – tzn
Zosia zmajstrowała je wypadkowo
w karczmie góralskiej podczas obiadu. Awaria
jakiej nigdy nie doświadczyłam.
Chwała chusteczkom nawilżającym. I matce, która
w ostatniej chwili złapała
zapasowe portki. Koniec wycieczki. Wracamy do
fotelu. Wspomnienia
z Zakopanego gówniane. Końcówka dnia również w tym klimacie
– następny
i ostatni zarazem dzień – planujemy już lajtowy.
Także spacerem po mieście – parogodzinnym jak się potem
okazało
– zakończyliśmy ten podbój gór. Zosia nadal pod znakiem rozwolnienia,
stanu
podgorączkowego i kaszlu. Nie – góry jej nie pomogły.
Dziś lekarz podsumował nasz wyjazd: Wirusowe zapalenie gardła i nosa.
Bałam się, że Zosia się nudzi i całe te jesienne wakacje do
kitu.
Ale ostatniego dnia nagle się rozpłakała gdy zaczęliśmy się pakować:
Zosia nie chce wracać do domu.
Mama możemy tu już być?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM