Pisałam już, że upartość to brzydka cecha. A ja znowu się
uparłam. Bo skoro
nie dane mi było w rowerowych zawodach wystartować (szczegóły tu),
to
odczekałam swoje (lub nawet czekanie olałam) i pobiegłam.
A z bieganiem mam
niewiele wspólnego. Więc trochę śmiesznie.
Ale był start, meta i medal. Bieg
pod hasłem: zaBIEGAJ o FUNdusze
(mój udział totalnie pod pretekstem, a link tu).
A przedtem ponadtygodniowe churchlanie (bom chora w sumie).
Nierozsądnie
trochę – no ale tak właśnie się moja upartość objawia.
Tego nie wyleczę, gardło
myślę, że niebawem przejdzie. Kolano raczej
nie dokazywało – czyli wyleczone.
Empatyczna Zosia zapytała tylko,
czy się mama przewróci w tym biegu
(wspomnienie wypier… się mamy
na rowerze). No a potem dodała, to co już znacie –
że ona też pobiegnie,
bo ma nóżki.
Przed samym startem wzięłam udział w 40 minutowej
rozgrzewce. W połowie
jej trwania myślałam, że nie dam rady dobiec do startu. Bieg
z tabunem ludzi –
fajna sprawa. Ale biegaczem zawodowym nie będę, to nie dla
mnie. Co innego
mi wyskoczyć w komfortowych warunkach wieczorową porą – gdy mnie
wiaterek
owiewa. A co innego w same południe – w upale (tak! Myślałam, że się
spalę,
a słońce mi wchodziło do otwartego z wycieńczenia ryja…).
Było tak;
wystartowałam jak na wuefie w podstawówie – z impetem prześcigając
kogo się dało.
Potem złapała mnie kolka i zwolniłam – byleby ją uspokoić
i dobiec do końca. Od
początku założyłam, że będę się „kogoś trzymać”
kto ma równe tempo – to będzie mi
łatwiej. Kurde – trzy razy zmieniałam
tą osobę, bo wybrana spieprzyła mi z pola
widzenia.
Z czego jestem dumna? Że biegłam bez zatrzymania – choć to
pewnie
nie zdrowe. Że swój rekord lekki zrobiłam, bo „tylko” 33 minuty mi
zajęło
te 5400 metrów (proszę się nie śmiać – dystans był spacerowy – w sam raz
dla mnie). Przez to słońce wysiłek był spory, i nie udało mi się ładnie pozować
do zdjęć sportowych paparazzi. Pot i gluty wycierane o opaskę były na tyle
niefotogeniczne, że nie znalazłam się w ogólnej galerii imprezy. I Bogu dzięki.
Nic to, że pot i gluty, największą moją bolączką, przy takim wysiłku, jest
twarz
w kolorze 100% Magenty i yellow – czyli iście czerwona. Nie wiem też
dlaczego
omyłkowo sklasyfikowano mnie (jeszcze przed biegiem – przy odbiorze
pakietu
startowego) jako kobietę 40+; tu niedociągnięcie ze strony organizatorów.
Może trochę, przez to, że dostałam się z listy rezerwowej na imprezę –
przecież
wymyśliłam sobie kilka dni temu (zaraz po ściągnięciu szwów z kolana).
No nic – zaliczone. Nogi włażą w tyłek. A ja do wyra, bo zdycham – wolę rower.
Chociaż to zmęczenie też jest przyjemne. Pewnie jeszcze się skuszę,
chociaż to
ewidentne zastępstwo za rower.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM