Taki tekścik zawieruszył mi się w moim blogowym notatniku.
Siłą rzeczy wracam myślami do wakacji. I do ciepła. Szczególnie po dzisiejszym
owianiu gęby mroźnym powietrzem; bo Asia wymyśliła sobie,
że teraz będzie
biegaczką (okazjonalną):
Będąc dalej w trybie pt: Matka Polka jednak rusza się z domu,
trochę sobie rodzinne
popłynęliśmy. Na początku lipca – między jednym
chorowaniem Zośki a drugim – wybraliśmy
się na rejs po Warcie.
Krótki to dystans – bo obejmuje odcinek od Przystani
Szeląg
do Przystani Wilda. Ale namiastka
wakacji i oderwania od miejskiej
rzeczywistości była. Zosia wniebowzięta.
Pomimo moich obaw, za burtę
nie wypadła. Taki rejs to niecałe dwie godziny
powolnego przesuwania się
pod prąd Warty, potem zawrotka i z prądem rzeki do
przystanku startowego
na Ostrowie Tłumskim.
Więc aż się prosi, żeby płynąć daleko dalej. Może do
rodziców pod Mosinę?
Tylko, jakbym się upierać miała – to silnik statku –
proszę ciszej! Bałam się,
że prawie dwugodzinna jazda (? Płynięcie?) znudzi
Zośkę. Nic bardziej mylnego.
Oglądała barwny poznański brzeg rzeki, a dla
urozmaicenia pytała każdego
pasażera statku: a to, czemu chłopiec je ciastko, a
to czemu Pani X patrzy
w telefon (zamiast podziwiać widoczki). A ja zapytałam
tylko o jednego pana,
którego minęliśmy na wysokości Mostu Rocha; my – statkiem, on – wpław.
Fuj.
Przejrzystość Warty – zero. Brudna żybura.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM