Co się dzieje? Czemu nie pisze? Na bloga to trzeba przecież regularnie,
a nie
co 4 miesiące… Ano nie! Ja nic nie muszę. Regularny to mam okres.
A reszta, to
jak mi się chce. A nie chciało mi się. Wolałam oddychać leśnym
powietrzem.
Łapać wakacyjne słońce i poznawać
miejsce, w którym zamieszkałam.
Nie miałam nic do powiedzenia TU. Wolałam się
nagadać
z moją Córką i Mężem. Znowu się tłumaczę.
No to crtl + z.
Czas leci. Minął rok od rowerowej frajdy (Bike Challenge), w
której
nie było mi dane uczestniczyć w pełni (zobacz TU dlaczego ). I wówczas,
choć nie uczestniczyłam to zdałam relację (z elementami lamentu).
Tym bardziej
teraz, skoro już pojechałam, to napiszę jak było.
A było tak. Przede wszystkim deszcz. I to pierwsze
skojarzenie,
które zatrzymało nas na starcie 1,5 godziny. Nie żeby ktoś się bał
jechać.
Tylko policja bała się, że będzie groźnie – zwłaszcza dla dzieciaków
z
pierwszego
porannego wyścigu. To sprawdzała trasę prawie godzinę. A potem już
kula śniegowa poszła – każdy następny wyścig przesunięty o wyżej
wymieniony
czas. Szkoda, że organizator nie przewidział takich przesunięć
– wszak prognoza
pogody nie jest owiana tajemnicą. Może lepiej byłoby
te kilka dystansów na dwa
dni rozbić skoro się w jednym nie mieści.
I tu wiem, że przeklinają mnie teraz
kierowcy. Wszak miasto jest tylko
dla aut – a tu se rowery zachciały wyjechać i
nie można było do galerii
handlowej dojechać. Dobrze, rozumiem, niektórzy do
pracy
czy innych obowiązkowych spraw. I w tym sensie jednoczę się z kierowcami,
że faktycznie może niekonieczny byłby ten przejazd przez centrum miasta
– wszak
50tka mogłaby (podobnie jak i 100tka),
od razu po starcie na trasę
na Gniezno się kierować i nie blokować centrum
Poznania. Z drugiej strony,
z perspektywy kolarza, świetne jest takie
przejechanie przez miasto,
z uczuciem, że cała ulica Twoja – cała jej
szerokość. Pomimo tabunu
informatorów wyścigu, na starcie zabrakło rzetelnej,
jednoznacznej informacji
o opóźnieniu się startu. Jak se nie wejdziesz na
facebooka to się nie dowiesz,
że wystartujesz za pół godziny (jak się okazało –
za godzinę).
Więc się przez kolejne kilkadziesiąt minut zastanawiasz: czy
zdążysz iść siku
(faceci zdążyli, bo skoczyli sobie w bok pod drzewko), i
przebierasz nogami
(to w sumie dobry sposób również na rozgrzanie się, bo
zrobiło się po godzinie
w 13 stopniach i deszczu naprawdę lodowato).
Po
wyczekanym haśle do startu skupiasz się tylko na tym, żeby się rozgrzać
– czyli
rozpędzić. Dostajesz wiatru w żagle, i deszczu. Bo ten, bez ustanku
od startu
do mety nam towarzyszył. Zastanawiałam się tylko,
czy te chóralne trąbienie
kierowców było kibicowaniem nam?
Sam przejazd – wspaniale. Przez centrum czułam się intruzem
dla aut.
Otrąbieni mieliśmy większego pałera by spier….lać z miasta. Potem już
tylko
szosa i kałuże. Ochlapana od pasa w dół. Czułam się mądrzejsza,
bo ja mam
błotniki a szosówki nie. No rewelacja, ale ja za tymi szosówkami jechałam
– to
odpowiedzcie sobie na pytanie: kto w twarz błotem oberwał?
Z błotnym makijażem
i wytężeniem na twarzy, po ponad półtorej godziny
dotarłam do mety. Ale nie ma
że od razu laury i medal. Po medal to se musisz
kochana pojechać. I tu kolejna
kucha organizatorów. Droga od mety do odbioru
medalu prowadziła trasą
trwającego właśnie wyścigu dla maluchów.
Zero oznakowania – tylko Pan Strażnik
Miejski stał i wydzierał się, że zejść
z roweru, bo dzieciaki porozjeżdżamy.
Mało kto go słyszał i widział z daleka.
Zawodnicy jechali dalej jak Pan im
machał, bo myśleli, że Pan im pokazuje
gdzie mają skręcić – tak jak i na trasie
wszelkie zakręty były przez informatorów
machaniem ręki sygnalizowane. Ot taka
mała rozbieżność zagrażająca bezpieczeństwu
Małych Rowerzystów. Wiem, że tam
Zośki kiedyś nie poślę.
Idąc po medal, studiowałam moje statystyki na
endomondo, a tu rozczarowanie!
Aplikacja po raz kolejny mnie zawiodła i trasę
policzyła mi tylko w połowie.
Obrażona jestem. Jak już się po ów medal
doczłapałam,
to kolejne rozczarowanie. Po deszczowej 50tce miałam wizję
rozgrzania się ciepła zupą
lub chociaż herbatą. A tu klops: musiała mi
wystarczyć tylko drożdżówka,
banan i izotonik. Zadrżałam z zimna i wkurwienia.
Ale nie powinnam narzekać,
zawodnicy ostatniego wyścigu (analogicznie
opóźnionego), po 120 kilometrach
nie dostali nic – bo Prowiantowi poszli już w
ogóle do domu – wszak ich godziny
pracy się skończyły. Nikt nie pomyślał, że
skoro wyścig się opóźnił to strefa
Finishera również powinna działać dłużej.
Żenada.
Dobrze, że medali ci Długodystansowcy dostali…
I trzeba tylko wierzyć, że organizator wyciągnie wnioski i
za rok poprawi się
organizacyjnie. Zabezpieczy przed przykrymi sytuacjami,
które można przewidzieć przed czasem. Bo ja jadę. Za duża frajda Cyklisty,
żeby
teraz obrazić się na deszcz i drożdżówkę!
To mnie kręci!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM