8.10.17

JA / Bike (Rain) Challenge 2017




























Co się dzieje? Czemu nie pisze?  Na bloga to trzeba przecież regularnie, 
a nie co 4 miesiące… Ano nie! Ja nic nie muszę. Regularny to mam okres. 
A reszta, to jak mi się chce. A nie chciało mi się. Wolałam oddychać leśnym 
powietrzem. Łapać wakacyjne słońce i  poznawać miejsce, w którym zamieszkałam. 
Nie miałam nic do powiedzenia TU. Wolałam się nagadać 
z moją Córką i Mężem. Znowu się tłumaczę. 

No to crtl + z. 

Czas leci. Minął rok od rowerowej frajdy (Bike Challenge), w której 
nie było mi dane uczestniczyć w pełni (zobacz TU dlaczego ). I wówczas, 
choć nie uczestniczyłam to zdałam relację (z elementami lamentu). 
Tym bardziej teraz, skoro już pojechałam, to napiszę jak było. 

A było tak. Przede wszystkim deszcz. I to pierwsze skojarzenie, 
które zatrzymało nas na starcie 1,5 godziny. Nie żeby ktoś się bał jechać. 
Tylko policja bała się, że będzie groźnie – zwłaszcza dla dzieciaków 
z pierwszego 
porannego wyścigu. To sprawdzała trasę prawie godzinę. A potem już 
kula śniegowa poszła – każdy następny wyścig przesunięty o wyżej 
wymieniony czas. Szkoda, że organizator nie przewidział takich przesunięć 
– wszak prognoza pogody nie jest owiana tajemnicą. Może lepiej byłoby 
te kilka dystansów na dwa dni rozbić skoro się w jednym nie mieści. 
I tu wiem, że przeklinają mnie teraz kierowcy. Wszak miasto jest tylko 
dla aut – a tu se rowery zachciały wyjechać i nie można było do galerii 
handlowej dojechać. Dobrze, rozumiem, niektórzy do pracy 
czy innych obowiązkowych spraw. I w tym sensie jednoczę się z kierowcami, 
że faktycznie może niekonieczny byłby ten przejazd przez centrum miasta 
– wszak 50tka mogłaby (podobnie jak i  100tka), od razu po starcie na trasę 
na Gniezno się kierować i nie blokować centrum Poznania. Z drugiej strony, 
z perspektywy kolarza, świetne jest takie przejechanie przez miasto,
 z uczuciem, że cała ulica Twoja – cała jej szerokość. Pomimo tabunu 
informatorów wyścigu, na starcie zabrakło rzetelnej, jednoznacznej informacji 
o opóźnieniu się startu. Jak se nie wejdziesz na facebooka to się nie dowiesz, 
że wystartujesz za pół godziny (jak się okazało – za godzinę). 
Więc się przez kolejne kilkadziesiąt minut zastanawiasz: czy zdążysz iść siku 
(faceci zdążyli, bo skoczyli sobie w bok pod drzewko), i przebierasz nogami 
(to w sumie dobry sposób również na rozgrzanie się, bo zrobiło się po godzinie 
w 13 stopniach i deszczu naprawdę lodowato). 

Po wyczekanym haśle do startu skupiasz się tylko na tym, żeby się rozgrzać 
– czyli rozpędzić. Dostajesz wiatru w żagle, i deszczu. Bo ten, bez ustanku 
od startu do mety nam towarzyszył. Zastanawiałam się tylko, 
czy te chóralne trąbienie kierowców było kibicowaniem nam?

Sam przejazd – wspaniale. Przez centrum czułam się intruzem dla aut. 
Otrąbieni mieliśmy większego pałera by spier….lać z miasta. Potem już tylko 
szosa i kałuże. Ochlapana od pasa w dół. Czułam się mądrzejsza, 
bo ja mam błotniki a szosówki nie. No rewelacja, ale ja za tymi szosówkami jechałam 
– to odpowiedzcie sobie na pytanie: kto w twarz błotem oberwał? 
Z błotnym makijażem i wytężeniem na twarzy, po ponad półtorej godziny 
dotarłam do mety. Ale nie ma że od razu laury i medal. Po medal to se musisz 
kochana pojechać. I tu kolejna kucha organizatorów. Droga od mety do odbioru 
medalu prowadziła trasą trwającego właśnie wyścigu dla maluchów. 
Zero oznakowania – tylko Pan Strażnik Miejski stał i wydzierał się, że zejść 
z roweru, bo dzieciaki porozjeżdżamy. Mało kto go słyszał i widział z daleka. 
Zawodnicy jechali dalej jak Pan im machał, bo myśleli, że Pan im pokazuje 
gdzie mają skręcić – tak jak i na trasie wszelkie zakręty były przez informatorów 
machaniem ręki sygnalizowane. Ot taka mała rozbieżność zagrażająca bezpieczeństwu 
Małych Rowerzystów. Wiem, że tam Zośki kiedyś nie poślę. 

Idąc po medal, studiowałam moje statystyki na endomondo, a tu rozczarowanie! 
Aplikacja po raz kolejny mnie zawiodła i trasę policzyła mi tylko w połowie. 
Obrażona jestem. Jak już się po ów medal doczłapałam, 
to kolejne rozczarowanie. Po deszczowej 50tce miałam wizję rozgrzania się ciepła zupą 
lub chociaż herbatą. A tu klops: musiała mi wystarczyć tylko drożdżówka, 
banan i izotonik. Zadrżałam z zimna i wkurwienia. Ale nie powinnam narzekać, 
zawodnicy ostatniego wyścigu (analogicznie opóźnionego), po 120 kilometrach 
nie dostali nic – bo Prowiantowi poszli już w ogóle do domu – wszak ich godziny 
pracy się skończyły. Nikt nie pomyślał, że skoro wyścig się opóźnił to strefa 
Finishera również powinna działać dłużej. Żenada. 
Dobrze, że medali ci Długodystansowcy dostali… 

I trzeba tylko wierzyć, że organizator wyciągnie wnioski i za rok poprawi się 
organizacyjnie. Zabezpieczy przed przykrymi sytuacjami, 
które można przewidzieć przed czasem. Bo ja jadę. Za duża frajda Cyklisty, 
żeby teraz obrazić się na deszcz i drożdżówkę!

To mnie kręci!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Dzięki za Wasze komentarze - wszystkie są przeczytane i na wszystkie odpowiadam. AM

>